Alfred Doblin o cmentarzu żydowskim w Lublinie

Stary cmentarz. Dwie kobiety wszczynają krzyk i awanturę, kiedy chcemy wejść. Złoszczą się, bo stary dozorca, mąż jednej z nich, akurat gdzieś poszedł i teraz zrzędzą tylko dlatego, że tego osła nie ma, zarobi kto inny. Oprowadza nas w końcu młody Żyd w chałacie i jarmułce. Idziemy przez mocno sfałdowane wzgórza. I od razu idziemy po grobach. Wiele z nich zapadło się w ziemię, zarosło, kamienne tablice sterczą wśród traw. Ostatni pochówek odbył się dziewięćdziesiąt sześć lat temu. W miejscu, gdzie wzgórze opada, ten naiwny, pobożny człowiek pokazuje kijem: tu przed wieloma laty dwunastu pobożnych Żydów własnoręcznie się pochowało, kiedy próbowano ich zmusić do chrztu. Wszędzie gęsta, wysoka trawa, zarośla kryjące groby. W niektórych są zagłębienia, jak w Wilnie: to na kartki z prośbami. Przewodnik opowiada z powagą, raz po raz smarcząc nos w palce: "Tu leżą mężowie, przed którymi drżał cały świat". Wznoszą się tu piękne, bogato zdobione nagrobki, wizerunki zwierząt i symbole. Wskazuje na samotny grób z boku: "Tu leży kohen. Kiedy jest słońce, każdego dnia przylatuje ptaszek i śpiewa mu pieśń. Jak go odpędzić, wraca".

Grupa uczonych mężów leży razem, wśród nich pewien bogacz. "On im dawał na naukę". Od trzystu pięćdziesięciu lat spoczywa tu wielki "marszałek Luria" z Lublina; złe ręce obaliły i zbrukały jego grób. Odłamki walają się w trawie; nowy nagrobek, który dla niego zbudowano, sławi zmarłego pod niebiosa: był światłością Izraela, autorem licznych komentarzy do Talmudu, świętym. Kolorowe ornamenty z jeleniami. Część płyt wywieziono, żeby wybrukować bagniste odcinki dróg. Na przepięknym nagrobku otwiera się szafa z książkami, bardzo plastycznie wyryta w kamieniu: tu spoczywa uczona kobieta. Wielkim świętym był rabin Abram Kasze. Kiedy umarł i nieśli go na cmentarz, ktoś po drodze zawołał coś obraźliwego. Wtedy nieboszczyk wstał i zażądał ciepłej wody do obmycia rąk. Przynieśli mu. Prysnął na dom, z którego wołano i dom rozpadł się na kawałki.

Zbliżamy się do samotnego grobu na wzniesieniu. Lecz przewodnik zatrzymuje mnie, odkłada kij na ziemię: "Nie wolno podchodzić bliżej niż na cztery łokcie, taki przepis". To rabi Jakub Pollak leży tu od czterystu pięćdziesięciu lat. Otoczony tłumem grobów, leży jednodniowy żydowski król Polski: wyryta w kamieniu korona, naga postać ludzka wypuszczająca z łuku strzałę. Stoję nad następną kupą gruzu: "Tu zbierają się pewien rabi i jego dziesięciu uczniów". Dwie stykające się płyty, bardzo piękne: matka i córka; córka z orłem, u matki przysiadły dwa ptaszki. Kolejny grób mój dozorca pozdrawia szczególnie uroczyście: to święty, który widział wszystko na odległość czterystu mil. Ale w końcu zaczął widzieć tyle brudu. Wówczas poprosił B-ga, żeby pozwolił mu widzieć tylko na dziesięć mil. I tak się stało. Nazywał się Horwitz, zmarł przeszło sto lat temu. Dalej leży mąż zwany "Żelazna Głowa". Dlaczego? Bo kiedy patrzył na drzewo, wiedział dokładnie, ile jest na nim liści. Jeden z nagrobków ma napisy po obu stronach: napis z przodu jest pomalowany na różne kolory, napis z tyłu przypomina lustrzane pismo hebrajskie. Na tym pomniku był dawien tylko jeden napis, ten z przodu, kolorowy. Ale pewnego razu, nocą, z kamienia wyłoniły się tamte odwrócone litery. Same się wyłoniły, przez noc.

Powyższy tekst pochodzi z wydanej w 1925 roku książki autorstwa Alfreda Doeblina, zatytułowanej: "Podróż po Polsce", w przekładzie Anny Wołkowicz.